Jeśli jakąś książkę polecają Ci ludzie, z którymi zawsze bawisz się najlepiej to wiedz, że będzie to coś wyjątkowego.
Tak właśnie na moją szafkę nocną, w drogę do pracy i na kocyk piknikowy trafił „Lesio” Joanny Chmielewskiej. Książka mało „miejska”, lecz mamy wakacje, a to jest idealna lektura na „letni czil”. Taka, która rozbawi jakiś milion razy. Dlatego uznałam, że warto Wam o niej opowiedzieć.
„Lesio” jest humorystycznym kryminałem. Tytułowym bohaterem jest młody architekt, a historia toczy się w Warszawie czasów PRL’u. Lesio ma wielki problem – w żaden sposób nie może sobie poradzić ze spóźnieniami do pracy, a jego największym koszmarem jest Personalna – pani Matylda, która ściga go codziennie z książką spóźnień. Doprowadzony do ostateczności dochodzi do wniosku, że jedynym rozwiązaniem tej sytuacji jest… zabicie Personalnej. Zbrodnia z założenia doskonała okazuje się przysparzać samych problemów, tak jakby wszystko wokół sprzysięgło się przeciwko Lesiowi.
„Na stole leżało piętnaście złotych i kartka z napisem: Zeżarliśmy twoje lody. (…) Umysł Lesia ruszyła na skrzydłach cyklonu. KTO?! Kto zeżarł truciznę?! Paczek było sześć… Pani Matylda na pewno! Tych troje tutaj… Barbara!!!
Więc jednak został mordercą, popełnił zbiorową zbrodnię! Ale przecież nie chciał, wcale nie chciał!”
Spokojnie, to nie „Zbrodnia i kara”;)
Książka składa się z kilku wątków. Pierwsza część szybko się kończy, a dalej jest tylko ciekawiej. Poznajemy współpracowników tytułowego bohatera i kolejne perypetie dotyczą już całego przesympatycznego zespołu architektów. Wszystko zaczyna się od konkursu, w którym pracownia bierze udział. Tu gratka dla architektów czytających „Lesia” – okazuje się, że pomimo upływu czasu dużo w tym zawodzie się nie zmieniło. Deadline’y pozostały deadline’ami, konkursy „ciśnie się” po godzinach, i zazwyczaj o późnej porze pojawiają się najdziwniejsze (niekoniecznie projektowe) pomysły. Jak możemy się spodziewać – nie wszystko idzie gładko. Pogrążona w przeróżnych tarapatach kreatywna grupa musi sobie sama radzić, co czyni często w bardzo osobliwy sposób. A to z kolei jest przyczyną bólu głowy kierownika pracowni, który pojawia się u swoich podopiecznych w najmniej odpowiednich momentach.
„- Jedno z dwojga – powiedział z ponurym przekonaniem Janusz. – Albo nie wygraliśmy nic i ten mokry jaskier umarł z rozpaczy, albo wygraliśmy milion i już od rana upił się ze szczęścia.
– A dlaczego wykluczasz upicie się z rozpaczy? – zaciekawił się Karolek.
– Nie miałby za co. Zdaje się, że nic mu nie zostało.
– No to ze szczęścia też nie miałby za co. Tak od razu mu chyba nie wypłacili?
– Pod zastaw kuponów mógł pożyczyć pieniądze chociażby od kelnera. Kelnerzy mają.
Karolek zamyślił się na chwilę.
– To dlaczego właściwie zostaliśmy architektami?”
Czytając o kolejnych tarapatach i pomysłach architektów zaśmiejemy się nie jeden raz. A przygoda finałowa to już prawdziwy dreszczowiec przeplatany najlepszym humorem. Książka ma tylko jedną wadę – niebezpiecznie jest ją czytać poza domem. Zagłębienie się w lekturze w miejscu publicznym grozi zdziwionymi spojrzeniami ludzi w chwili naszego niespodziewanego śmiechu. Co każdemu serdecznie polecam.:)
A poprzedni „weekend z książką” znajdziecie tutaj >>>
Social Menu